Andrzej Jan Ziemilski

Nagrobek

Kliknij obraz, by obejrzeć go w powiększeniu

Biogram

Jan Ziemilski

Andrzej Jan Ziemilski (1923-2003) - pisarz, publicysta, socjolog, trener narciarski. 

Wspomnienia o Andrzeju Ziemilskim

Józef Nyka: HEJ, KRYWANIU, KRYWANIU WYSOKI...
www.nyka.home.pl/glos_sen/pl/200305.htm

Gorzko to brzmi, ale rację ma Ernest Skalski pisząc o nas jako o "odchodzącym pokoleniu". 29 kwietnia zmarł nagle w wieku 80 lat nasz przyjaciel Jan Andrzej Ziemilski, z wykształcenia i zawodu socjolog, z zamiłowania narciarz, taternik, kajakarz i turysta górski, z pasji -- literat, eseista, dziennikarz (zdjęcie). Jak napisano w jednym z nekrologów: wielki erudyta z trudnego pogranicza humanistyki i sportu. Urodził się we Lwowie 17 czerwca 1923 roku, wspinał się krótko, choć ma w dorobku kilka nowych dróg i wariantów: na Małym Lodowym (całością tzw. filara Kulczyńskiego, z Janem Strzeleckim 1949), na Mnichu (z Maciejem Robakiewiczem 1950), na Żabim Mnichu (z Janem Strzeleckim 1950). W Alpy jeździł głównie na narty -- ze zjazdami typu ski-alpinisme. Do KW został przyjęty jesienią 1948 r. z rekomendacją Bronisława Finka i Tadeusza Orłowskiego, członkostwo zwyczajne uzyskał w sierpniu 1949 roku. Działał w Kole Warszawskim KW, uczestniczył m.in. w naradzie na Polanie Chochołowskiej (1954), był współgospodarzem kongresu UIAA w Zakopanem (1971). Głębsze związki miał z narciarstwem, należał do najstarszych instruktorów PZN, stopień trenera uzyskał w r. 1952. Temat jego pracy doktorskiej brzmiał: "Stacje sportów zimowych w krajach alpejskich", wespół z G. Młodzikowskim stworzył księgę "Narciarstwo. Zarys encyklopedyczny" (1957). Był głównym orędownikiem "drugiego Zakopanego" na Śnieżniku w Kotlinie Kłodzkiej ("wymyśliłem kiedyś Śnieżnik" -- pisał -- by pomóc Zakopanemu).

Latem 1963 r. przeprowadził pamiętny "zwiad socjologiczny" w Tatrach ("Wierchy" 1964 s. 51--76). Wydawał liczne książki, niemal wszystkie zahaczające o góry, które były dla niego czymś wyjątkowo ważnym. W opowiadaniach i esejach nawiązywał do przeżyć "własnych i cudzych", fabularyzował je jednak i dziś trudno oddzielić fakty od pisarskiej fantazji. Wspominając lata wojny i konspiracji opowiadał o swoich związkach z warszawskim "Parasolem" i z mało znaną poronińską "Ciupagą". Jego "Filar Pysznego Szczytu" (1959) był ważną pozycją w biblioteczce taternickiej tamtego czasu. Tłumaczył książki, pisał komentarze do filmów, m.in. do "Zamarłej Turni" Sprudina. W pracy naukowej i literackiej interesowały go związki człowieka z ziemią i przyrodą. Mówi o tym jego rozprawa "Człowiek i góry a cywilizacja współczesna" (1975), a szerzej -- książka "Człowiek w krajobrazie"(1976). Górom słusznie przypisywał ważną rolę w kształtowaniu osobowości młodych ludzi.

Mimo niemal 80 lat i początków choroby Parkinsona, do ostatnich dni utrzymywał dobrą formę: publikował swe celne felietony, latem 2001 na zlecenie TPN przeprowadził drugi "zwiad socjologiczny" w rejonie Hali -- ponownie wraz z Andrzejem Marchlewskim. Pracował nad kolejną książką o tematyce górskiej i sportowej, a jeden z rozdziałów stanowić miał wypadek lotniczy w kwietniu 1957 r. nad Genewą, w którym zginęła uczestniczka klubowego wyjazdu w Alpy, Ewa Dewitz. W wyjeździe tym Andrzej był zastępcą kierownika. Na tydzień przed swą niespodzianą śmiercią jeździł na Kasprowym, odwiedził też Białkę Tatrzańską i tamtejsze centrum narciarstwa rodzinnego. 8 kwietnia uczestniczył w spotkaniu z Leszkiem Cichym i Januszem Kurczabem, po którym z żalem stwierdził, że nigdy nie był w Nepalu ale po tym pokazie nabrał ochoty, by tam "wyskoczyć". Wspaniały gawędziarz i dusza towarzystwa, miał rzesze przyjaciół. Jego odejście odnotowały czołowe dzienniki: w "Gazecie Wyborczej" pożegnał go Ernest Skalski, w "Rzeczpospolitej" -- Stefan Bratkowski. Pogrzeb w dniu 8 maja na sosnowym cmentarzu w Laskach zgromadził tłumy ludzi, a kwartet góralski żegnał jego prochy rzewną nutą "Krywaniu, Krywaniu wysoki..." Kiedy latem 1949 wkładał swoją kartkę do puszki na Pysznym Szczycie nie przewidywał, że jego "ślad na ziemi" wcale nie będzie ulotny.


Andrzej Dobosz: O Andrzeju Ziemilskim (Tygodnik Powszechny)
http://www2.tygodnik.com.pl/tp/2810/feldobosz.php

Po każdej rozmowie z Andrzejem Ziemilskim, zmarłym w końcu kwietnia, zdawałem sobie sprawę, jak bardzo ciekawe było jego życie, jednocześnie było oczywiste w ciągu paru dziesięcioleci, że najważniejsze z jego doświadczeń całkiem nie nadają się do opisania.

*

Urodzony w roku 1923 w rodzinie znanego lwowskiego lekarza, zdążył dobrze zapamiętać przedwojenną Polskę i rodzinne miasto. Z gimnazjum wyniosł też doskonałą znajomość niemczyzny, która być może dwukrotnie pomogła mu ocalić życie, a potem odgrywała niemałą rolę w życiowych przypadkach. Sowiecką okupację Lwowa przeżywał już jako człowiek w pełni świadomy. Od roku 1943 zaczął konspiracyjne studia na Politechnice Warszawskiej, pracując równocześnie w fabryce kabli w podwarszawskim Ożarowie, no i oczywiście należąc do AK.

W połowie roku '45 wyszedł z partyzantki AK w Tatrach zgłaszając się do PPS. Tak przed wojną nazywała się partia jego ojca. W marcu tegoż roku - dwudziestodwuletni - został, z trzema innymi nawzajem nie znającymi się rówieśnikami, w roli "pełnomocnika do spraw administracji polskiej na Ziemiach Odzyskanych" wysłany do Gliwic. W najtrudniejszych miesiącach wykonywał swą misję z zapałem i pełnym przekonaniem. Wkrótce jednak zrezygnował z kariery w administracji i rozpoczął studia uniwersyteckie na socjologii w Warszawie u Stanisława Ossowskiego. Tam zaprzyjaźnił się ze Stefanem Nowakiem i Janem Strzeleckim. W początkach roku 1948 wystąpił też z własnej woli z PPS, jeszcze przed jej połączeniem z PPR.

W roku 1950 nie było już socjologii. Były akowiec, były socjalista opuścił Warszawę i po odpowiednim kursie został w Zakopanem - latem był instruktorem taternickim, zimą trenerem narciarskim. Podczas październikowego ożywienia roku 1956 zjechał z gór, lądując prosto w redakcji "Trybuny Ludu", nie zostając jednak członkiem partii. Wtedy go właśnie poznałem. Przyniosłem wówczas do warszawskiego teatru Ateneum, którego byłem sekretarzem literackim, przekład sztuki Artura Koestlera. Moja propozycja została storpedowana nie przez cenzurę, lecz przez zespół. Artyści dramatyczni mieli ochotę raczej zagrać coś tradycyjnego w rodzaju "Zielonego fraka" Caillaveta i de Flersa, niż, nieprzymuszani, angażować się w sprawy ideologiczne. Zaniosłem wówczas w grudniu 1956 do tej "Trybuny Ludu" Andrzeja Ziemilskiego krótki, szyderczy tekst o ludziach, którzy marzą o fraku, choć wkładając co wieczór stroje robotnicze i chłopskie bądź surduty kupców w sztukach Aleksandra Ostrowskiego, zapomnieli, jak się nosi frak. I propozycja, by wystawić na scenach Artura Koestlera, ukazała się w organie Komitetu Centralnego. Był to mój jedyny tam występ.

Andrzej, z którym wtedy zaczęła się moja znajomość, a wkrótce przyjaźń, był na tyle inteligentny, by opuścić redakcję po paru miesiącach. Już wtedy usłyszałem parę jego opowieści ze Lwowa i Gliwic. Nawet w okresie dyspensy na nazwisko Koestlera absolutnie niecenzuralnych.

W styczniu 1957 Ziemilski, który do końca życia nie zerwał z narciarstwem, po raz pierwszy w życiu przekroczył żelazną kurtynę. Ponieważ o wszystkim, co w życiu robił, potrafił interesująco opowiadać, był jednym z pięciu Polaków uczestniczących w Międzynarodowym Kongresie Nauczania Narciarstwa w Storjlen w Szwecji.

Wróciła też na Uniwersytet socjologia. Tyle że już pierwsze poważne badania empiryczne zespołu Stefana Nowaka nad postawami studentów Warszawy zostały surowo zgromione przez Adama Schaffa. Socjologia stała się przedmiotem szczególnej troski partii i cenzury. Sam Nowak zaczął uprawiać wyrafinowane studia metodologiczne. Andrzej Ziemilski zajął się socjologią sportu i rekreacji. Jak wszystko w życiu, robił to z pasją i na wysokim poziomie. Ale słuchając go, miało się pewność, że jego zainteresowania sięgają znacznie dalej.

Ja zresztą zawsze myślałem, że socjologia dotyczy nas, ale w znikomym stopniu mnie samego. Andrzej Ziemilski również wymykał się formułom socjologicznym określającym polskiego inteligenta jego czasów. Przez wiele lat uniknął etatu. Dzielił czas między chodzenie po górach, zjeźdżanie z nich na nartach, prywatny udział w dobrych uniwersyteckich seminariach. Zjeźdżając z gór promieniował dobrą energią tam zaczerpniętą.

Potrafił być równocześnie świetnym gawędziarzem i doskonałym rozmówcą, szczerze zainteresowanym innymi. Wystarczyło przejść z nim Krakowskim Przedmieściem czy rue du Cherche-Midi, by zwrócił nam uwagę na coś, co bezmyślnie mijaliśmy wiele razy. A równocześnie wydobywał z nas samych (żony i mnie ) myśli nowe i nieoczekiwane. Każde spotkanie z nim działało ożywczo. Nic dziwnego, że starano się go - mówiącego swobodnie językami - ściągnąć na niezliczone kongresy już to teoretyków jazdy na deskach, już to socjologów sportu czy po prostu Rencontres Internationales de Genčve. Owocowało to dobrą znajomością świata, ciekawych ludzi, trudno dostępnych w kraju książek.

Czasem coś przy okazji załatwił. Gdy "Dialog" ogłosił "Wizytę starszej pani" Dürrenmatta, lecz autor nie godził się na wystawienie sztuki w Polsce, poproszono Andrzeja Ziemilskiego, by będąc w Szwajcarii spróbował rzecz załatwić. Został przyjęty, poczęstowany kawą i cygarem, lecz pisarz odmówił w obawie, by nie uczyniono z tego w PRL "krwawej satyry antykapitalistycznej". Andrzej Ziemilski roześmiał się: "Cokolwiek się u nas teraz wystawia, obojętne co, staje się krwawą satyrą antystalinowską". Dürrenmatt się uśmiechnął i zgoda została udzielona. Ja daję dziś słowo, że nie dostrzegłem w tym świetnym przedstawieniu cienia antystalinizmu.

W roku 1995 - autor miał już 72 lata - ukazała się pierwsza socjologiczna praca Andrzeja Ziemilskiego na najważniejszy temat: "Polska w latach dziewięćdziesiątych. Problemy społecznego przystosowania do wielkiej zmiany". Socjolog z instytucjonalnym stażem napisałby na ten temat dwa, może trzy grube tomy, 1200 stron i półtora tysiąca przypisów. AZ zawarł rzecz na 86 stronach i dał wszystkiego 130 przypisów na ośmiu dalszych. Praca napisana jest powszechnie zrozumiałą polszczyzną, a wprowadzane terminy socjologiczne są klarownie definiowane. Po ośmiu latach większość wyrażonych w niej diagnoz i obaw wciąż zachowuje aktualność, że wspomnę choćby rozdział o społecznych funkcjach szkoły.

*

W roku 1997 ukazał się "Dobry Niemiec. Opowiadania prawdziwe". Już chyba w 1956 roku usłyszłem opowieść o tym, jak pierwszego maja 1945 podczas uroczystego bankietu u prezydenta miasta Gliwic i sowieckiego komendanta wojskowego rozległy się z ulicy rozpaczliwe wołania po polsku o pomoc. Prezydent Gruszczyński, dogmatyczny PPR-owiec, wybiegł z pistoletem na drugą stronę placu, a za nim woźny magistracki. Po chwili padły strzały. Polak zobaczył na schodach jednego z domów rabującego żołnierza radzieckiego. Obaj strzelili do siebie równocześnie i obaj padli trupem.

Dopiero po latach AZ, którego połowa przyjaciół zginęła podczas wojny i tylko niektórzy z nich w otwartej walce, natomiast inni zostali rozstrzelani w ulicznych egzekucjach, opowiada bez cienia satysfakcji o tym, jak on sam wysiedlał Niemców z Gliwic, "biorąc jakiś zdumiewający odwet za poniżenia - zdumiewający, bo skłaniający do wypchnięcia na dno pamięci rodowodu naszych losów przesiedleńczych. Do postrzegania w żołnierzach sowieckich - mimo wszystko - pobratymców i sojuszników".

W tej niewielkiej książce, która nie skłania do szybkiej lektury, by przekonać się, jak się skończy, bo nic się w niej naprawdę nie kończy, są w sposób lapidarny zapisane wyjątkowe doświadczenia jego generacji.

Na trwałe został w mojej pamięci opis pierwszej w życiu wycieczki na Zawrat. Dwaj młodzi AK-owcy z Warszawy przybyli w czerwcu '44 do Zakopanego, by coś zorganizować. "Wdrapawszy się na przełęcz, tylko chwilę oddychaliśmy urodą tego miejsca: zobaczyliśmy Niemca. Siedział sam: niedaleko, na zboczu ścieżki lekko wznoszacej się z przełęczy ku Małemu Koziemu Wierchowi.

On także nas zobaczył. Miał zwykły polowy mundur Feldgrau. Pas, kabura z pistoletem...

Krótko potem skonfrontowaliśmy nasze myśli w owej chwili. Przysięgam, mieliśmy niemal tożsame. Jeden skacze, chwyta za ręce, drugi wyszarpuje broń. Strzela - byłby to zapewne Tadeusz, miał rutynę. Potem - potem należałoby jakoś ściągnąć w kosówki. Ukryć wśród głazów. Zatrzeć ślady.

- Haben Sie vielleicht Feuer?

Tadeusz jakby się zawahał, ale podszedł, podał zapałki. Może nawet powiedział półgłosem: - Bitte. I poszliśmy w dalszą drogę...".

Kliknij, by powrócić do poprzedniej strony

Copyright 2011 by www.cmentarz-w-laskach.pl Wszystkie prawa zastrzeżone!

info@cmentarz-w-laskach.pl